Do wyboru mamy jeden więcej dzień w Barcelonie lub zwiedzanie Girony skąd mamy odlot do Polski. Zachęcone pozytywnymi komentarzami Julio o tym drugim, ponoć typowym katalońskim mieście wybieramy się raniutko pociągiem na wschód. Taka przyjemność to 10eu. Wprawdzie stacje pociągowe są niesamowicie zakopcone i chętnie założyłabym maseczkę z dodatkowym tlenem, ale już wsiadając do pociągu wybieramy siedzenia ze stolikiem i podziwiamy widoki za oknem. Widać nawet góry ośnieżone…eh.
Miasto okazuje się rewelacyjne. Zwłaszcza stare miasto. Wchodzimy do niego poprzez most Pont de Pedra. Otoczone murami, wąskie uliczki, brukowana kostka, tajemnicze ogrody, wznosząca się katedra w samym centrum, ach! Aż żałuję że jesteśmy umówione z naszym kolejnym couchserfingowym hostem i nie możemy się poszwędać tymi uliczkami przez kolejną godzinę…. A przynajmniej tak myślałam idąc na spotkanie z Joanem. Ten reklamuje nam fajną = tanią knajpkę na starym mieście gdzie pośpiesznie, uradowane wracamy :D
W „knajpce” jest lodówka oraz wielkie beczki z winem. Kupuje się na litry, a pije na schodach zaraz na zapleczu. Swojsko i klimatycznie a winko wyborne!
Joan okazuje się wielkim podróżnikiem i ma wiele historii do opowiedzenia, niestety musimy uważać na upływający czas. Godzina wylotu dnia następnego zmusza nas do pobudki o 5rano.
Już idąc spać wiemy ze wyjazd był bardzo udany;)